Strona:Wilhelm Feldman-My artyści.djvu/060

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ALFRED: Dzieciaku, dzieciaku!
FELKA: Eee, myślisz sobie, co taka głupia może wiedzieć… Ale mam ja swój rozum, a tych kilka miesięcy, co jestem z tobą, to u mnie więcej znaczy, niż u innej lata całe!
ALFRED: Wiem przecie, żeś się kolosalnie rozwinęła. To też i ty… Żal mi cię, żal.
FELKA: Czego?
ALFRED: Bo i ty skazana na ten los, co ja… (Zrywa się znowu, biega). Więdnie się tu, zdycha, podleje w tej atmosferze… Jake-m wczoraj w nocy ostatecznie znów poszedł do tej kawiarni i zaczął chlać… Widziałem — nie! nie! tak dłużej trwać nie może! Wyrwać się trzeba — w świat — do Monachium, Paryża!
FELKA (przestraszona): Ty — wyjedziesz?
ALFRED (patrzy na nią chwilę i zupełnie oprzytomniawszy, wybucha długim, nerwowym śmiechem): Hahahaha! Nie wyjadę, Felicyo ukochana, małżonko moja morganatyczna, nie! nie!
FELKA (z krzykiem): Fredek!
MIROSZ (wchodzi bez zapukania): Ah, pardon! Natrafiłem, widzę, na scenę małżeńską. Przepraszam.
ALFRED: Przeproś za swoje głupstwo. Wcale nie jesteś domyślny.
MIROSZ: W każdym razie pamiętajcie dzieci: jak miłość ma umrzeć — niech umrze