Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz5.pdf/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

młodzieńca bez ran i obojętnego, jakby cios z ręki ludzkiej dosięgnąć go nie mógł, zmuszał zabijać go z uszanowaniem. Piękność jego, w tej chwili podwyższona dumą, jaśniała w całym blasku, jakby nie mógł być ani znużonym, nietylko rannym; po strasznych dwudziestu czterech godzinach, miał lica rumiane i usta koralowe. O nim to zapewne jeden ze świadków mówił przed sądem wojennym: „Był tam powstaniec, którego nazywano Apollinem“.
Dwunastu ludzi stanęło plutonem w przeciwnym końcu sali i milcząc nabijali karabiny.
Potem sierżant zawołał: — Cel!
Oficer się wmieszał.
— Zaczekajcie.
I obróciwszy się do Enjolrasa, rzekł:
— Zawiązać panu oczy?
— Nie.
— Więc to w istocie pan zabiłeś sierżanta artylerji?
— Ja.
Od kilku chwil Grantaire się rozbudził.
Grantaire, jak sobie przypominacie, spał od wczoraj w sali szynkowej na górze, siedząc na krześle i oparty na stole.
Był on w całem znaczeniu tego wyrażenia pijany jak bela. Szkaradna mieszanina piołunówki i alkoholu wprawiła go w letarg. Stolik jego był mały, nieprzydatny dla barykady, więc zostawiono go w pokoju. Leżał ciągłe w jednej postawie, piersią powalony na stół i głową, opartą na rękach, otoczony szklankami, butelkami i kwartami. Spał gnębiącym snem odrętwiałego niedźwiedzia i nasyconej pijawki. Nic go nie rozbudziło, ani huk dział, ani kartacze, wpadające do izby, ani straszna wrzawa szturmu. Niekiedy tylko chrapaniem odpowiedział na wystrzał armatni. Zdawał się czekać, aż kula oszczędzi mu fatygi obudzenia się. Kilka trupów leżało dokoła niego i na pierwszy