Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.IV.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
136
WIKTOR HUGO.

tłum żołnierzy zasłaniał widok i słońce w tej chwili właśnie zapaliło wszystkie wieże i gmachy.
Człowiek tymczasem zaczął wstępować na drabinę, i teraz Quasimodo widział go wyraźnie. Niósł na ramionach kobietę młodą, ubraną biało; kobieta ta miała powróz na szyi. Poznał ją Quasimodo. To ona!
Człowiek doszedł tak do wierzchołka drabiny. Zatrzymał się i poprawił pętlę. Tu Klaudyusz przykląkł na poręczy, by lepiej widzieć.
Wtem nagle człowiek odtrącił nogą drabinę, i Quasimodo, od kilku minut dech w sobie wstrzymujący, ujrzał, jak się sznur naraz rozwinął i zakołysał. Na jego końcu, na dwa łokcie ponad brukiem, wiło się nieszczęśliwe dziewczę z przysiadłym kolanami na jej ramionach oprawcą. Postronek okręcił się razy kilka, i zdało się dzwonnikowi, że ujrzał kurcze okropne wzdłuż ciała cyganki. Klaudyusz ze swej strony, z szyją wyciągniętą, z wzrokiem natężonym, śledził każde drgnięcie okropnej tej pary, złożonej z kata i dziewczyny, z pająka i muchy.
W najstraszniejszym momencie kaźni, śmiech szatański, śmiech, na jaki zdobyć się można dopiero wtedy, gdy się już przestało być człowiekiem, buchnął z pośmiałych ust Klaudyusza. Nie słyszał tego śmiechu Quasimodo, ale go widział. Cofnął się o kilka kroków od alchemika i naraz, uderzając weń pędem szalonym obiema swemi grubemi rękami, pchnął go w przepaść, nad którą był zawieszony.
Alchemik krzyknął:
— Przekleństwo! piekło i potępienie!... — i stoczył się nadół.