Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.IV.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
114
WIKTOR HUGO.

— Idź do dyabła z twojemi czarami! — odrzekła Gudula. Nagle urwała i, zadrżawszy na całem ciele, zawołała głosem, który z głębi serca pochodził: — Moja córka!
Cyganka wyjęła była z woreczka mały trzewiczek zupełnie podobny do tamtego.
W mgnieniu oka pustelnica porównała z sobą trzewiczki i, przycisnąwszy do krat twarz swoją, jaśniejącą radością, wołała:
— Moja córko! moja córko!
— Moja matka! — mówiła Esmeralda.
Nie umiemy odmalować uczuć tych dwóch istot.
Mury i kraty przedzielały je od siebie.
— O! mur — zawołała pustelnica. — Widzieć ją, a nie módz uścisnąć. Twoja ręka! daj mi twoją rękę!
Dziewica przez kratę przesunęła rękę; pokutnica rzuciła się na nią, przylepiła usta, i tylko po mocnem biciu serca można było poznać, że żyje. Strumienie łez lały się z jej oczu, ale płakała w milczeniu, w cichości. Biedna matka wytoczyła na tę rękę całą studnię łez, zebranych od lat piętnastu.
Nagle podniosła się, odgarnęła włosy z czoła i, nic nie mówiąc, zaczęła poruszać kraty w oknie silniej niż rozjuszona lwica. Ani drgnęły. Wtedy wzięła kamień, który jej służył za poduszkę, i tak mocno nim uderzała w kraty, że prysnęły. Są chwile, kiedy ramię kobiety posiada nadzwyczajną siłę.
Po zrobieniu otworu, pochwyciła wpół Esmeraldę i wciągnęła do swej izdebki.
— Pójdź! pójdź! — mówiła — ja cię wyratuję z przepaści.