Strona:Wiktor Hugo - Kościół Panny Maryi w Paryżu T.III.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
64
WIKTOR HUGO.

— Jakaż to miłość! — rzekła nieszczęsna ze drżeniem.
Czarny człowiek odparł:
— Miłość potępieńca.
Oboje zamilkli, przywaleni ciężarem wzruszeń, on szalony, ona półprzytomna.
— Słuchaj, — rzekł nakoniec z dziwnym spokojem — i dowiedz się wszystkiego. Powiem ci to, czego nie śmiałem wyrzec nawet przed sobą, to, co kryłem przed własnem sumieniem. Słuchaj, nim cię poznałem, byłem szczęśliwym.
— I ja także — westchnęła lekko.
— Nie przerywaj mi. Tak, byłem szczęśliwym, albo nim się mieniłem. Byłem czysty i miałem spokojną duszę, nie było głowy, któraby się dumniej wznosiła niż moja. Nabożni przychodzili zasięgać mej rady w sprawach moralnych, uczeni w nauce; nauka była moją kochanką i wystarczała mi. Z wiekiem inne przychodziły mi myśli; nieraz krew zawrzała na widok kobiety, a ta siła krwi, którą tłumiłem, nieraz zachwiała mną. Ale post, modlitwa, nauka, umartwienia nowej dodawały mi siły i wracały przewagę duszy. Przytem dosyć było abym otworzył książkę, aliści nieczyste wyziewy mózgu pierzchały przed obliczem nauki. W kilka minut znikały mi rzeczy ziemskie z przed oczu i odzyskiwałem spokój, owionięty wonią prawdy. Tak więc, póki szatan zsyłał mi pokusy lekkie, pokonywałem je. Słuchaj. Pewnego dnia...
Tu zatrzymał się, i uwięziona słyszała, jak z jego piersi ciężkie wydobyło się westchnienie.
I znowu mówił: