Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/446

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dokoła. Wyjść nie możesz. Zanadto już dnia białego.
Oczy miała suche, płonące. Chwilę milczała, przechadzając się tylko wielkiemi krokami po celi. Raz i drugi stanęła, by wydrzeć garść siwych włosów, które następnie zębami kąsała.
Nagle rzekła:
— Zbliżają się. Będę z nimi mówiła. Schowaj się w kącie. Nie spostrzegą, powiem im żeś uciekła, żem cię puściła, dalibóg!
Córkę posadziła — bowiem wzięła ją była znowu na ręce — w kącie celi, który się wydał najciemniejszym, najmniej widzialnym z zewnątrz. Kazała dziewczynie zwinąć się w kłębek, szybko ułożyła jej odzież w ten sposób iżby noga nawet nie wysuwała się z cienia, krucze włosy rozpuściła na białą sukienkę i postawiła przed nią swój dzbanek i kamień, sądząc że dzbanek ten i kamień zasłonią córkę. Co uczyniwszy, uklękła i modlić się poczęła. Dzień dobrze już świtający na dworze wiele jeszcze mroku zostawił w Szczurzej Jamie.
W tej chwili piekielny głos mnicha zblizka się otarł o mury Rolandowej Wieży:
— Tędy, rotmistrzu Phoebusie de Châtaupers, tędy! Na to imię, na głos ten, skurczona w kątku Esmeralda drgnęła.