Przejdź do zawartości

Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/428

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jednej syliaby; trzymał ją zawsze silnie za rękę i tylko kroku przyśpieszył.
Od czasu do czasu zbierała się na odwagę i szeptała głosem przerywanym echami bruku, sapiąc od zmęczonego biegu: — „Kto jesteś? kto jesteś? powiedz!“ — On milczał.
Biegnąc w ten sposób wyszli na jakiś plac dość duży. Był to plac grevski. Po środku wyróżniało się coś w rodzaju ogromnej czarnej litery T. To była szubienica. Poznała wszystko, z o baczyła gd zie jest.
Nieznajomy stanął, zwrócił się ku dziewczynie i odrzucił kaptur z głowy.
— On! — jęknęła cyganka. — Byłam tego już prawie pewna.
Przed nią stał mnich. Postać jego podobną była do własnego jego cienia. Skutek to bladych księżyca promieni.
— Słuchaj! — rzekł do mej. — Ona drgnęła na sam dźwięk fatalnego tego głosu, dawno już słyszanego. — Słuchaj! jesteśmy tu. Rozmówmy się. Plac ten to plac stracenia. Punkt straszny, stanowczy. P zeznaczenie splotło nas jednym łańcuchem. Wzajem od siebie za leżymy. Ja mam stanowić o twojem życiu, ty o majem zbawieniu. Posłuchajże, oto co chcę ci powiedzieć. Ale przedewszystkiem, ani mi nie wspaminaj o swoim Phoebusie. (Mówiąc to biegał z miejsca na miej-