Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/427

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z ust nie wyszło. Nagle poczuła dłoń nieznajomego na swojej. Dłoń ta była chłodna i silna. Człowiek nie wyrzekł ani słowa. Począł szybkiemi kroki iść w stronę Placu Tracenia, trzymając ją za rękę. Nie miała już w sobie żadnej dzielności woli, pozwalała się ciągnąć i biegiem podążała za nim.
Obejrzała się na wszystkie strony. Nigdzie ani jednego przechodnia. Nadbrzeże zalegała pustka cmentarna. Jedyny odgłos, jaki słyszała, szedł od strony wzburzonego i czerwieniącego się Grodu, od którego oddzieloną była jedynie odnogą Sekwany i zkąd imię jej nadlatywało z podmuchami wiatru, przy okrzykach potępienia i zgrozy.
Nieznajony tymczasem wciąż ją ciągnął za sobą z tem samem milczeniem i tą samą szybkością. Zobaczywszy naraz światełko w jednem z okienek, wyprostowała się i skupiając siły krzyknęła:
— Ratujcie!
Mieszczanin, do którego okno należało, otworzył je, wychylił się w jednej koszuli z lampką w ręku, wymówił słów kilka, których nie słyszała i zamknął okiennicę. Zgasł w ten sposób ostatni dla niej promyk nadziei.
Człowiek w czerni nie wyrzekł i teraz ani