Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/426

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a potem i tej niemniej biednej cyganki... Szkoda zaiste niepowetowana! zwłaszcza co do tej rozumnej a nieszczęśliwej Dżali, szkoda tem boleśniejsza że dwie naraz skazane na jego barkach, to ciężar za wielki... a i niepotrzebny zresztą, skoro towarzysz jego chętnie gotów byłby zająć się cyganką. Myśli jego toczyły z sobą walkę, w której on jako Jowisz w Iliadzie, to stawał raz po stronie Dżali, to znowuż przechodził na stronę Esmeraldy, a spoglądając kolejno na jedną i drugą oczami pełnemi łez szeptał z cicha drżącemi usty:
— A jednak nie sposób mi ocalić was obu.
Lekkie wstrząśnienie oznajmiło im wreszcie że łódź do lądu przybiła. Nieznajomy się podniósł, zbliżył się do cyganki i chciał ją wziąść za rękę, by pomódz wysiąść z czółna. Odsunęła go i uczepiła się rękami Gringoire‘a, który ze swej strony zajęty kozą, odepchnął ją prawie. Wówczas sama wyskoczyła z łodzi. Była na duchu zupełnie skołataną. Dopiero gdy nieco przyszła do siebie, ujrzała, że jest sam na sam z nieznajomym. Zdaje się że Gringoire skorzystał z przyjaznego momentu i umknął z kozą w gąszcz domów ulicy Szpichlernej.
Biednej cygance dreszcz śmiertelny przebiegł po ciele. Chciała mówić, krzyczeć, wołać Gringoire’a, ale język jej skostniał, żadne słowo