Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/416

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Powoli wszakże rozpraszały się pierwsze dymy strachu; przyszła do wniosku, że ją otaczają nie widma, lecz istoty żyjące. Wyobraziła sobie możność buntu gminnego, podniesionego w celu wydarcia jej tym miejscom ochronnym. Myśl, że raz jeszcze może stracić życie, nadzieję Phoebusa, który przyszłości jej wciąż przyświecał wszelka ucieczka przecięta, żadnej nigdzie podpory opuszczenie zupełne, samotność głucha, te i tysiące innych uczuć nią miotały.
Upadła na kolana, pełna niepokoju i utrapienia i choć sama poganka, cygańskiego rodu, poczęła łkając błagać o miłosierdzie Boga chrześcijańskiego i modlić się do Najświętszej Panny, w której przybytku przytułek znalazła.
Gdy tak w skruszonej postawie czas jakiś zostaje, więcej zaprawdę drżąca z obaw i smutkiem przybita niż rozmodlona, zlodowaciała pod zbliżającym się oddechem rozszalałego motłochu, nie wiedząca ani co tam knuto, ani co robiono, ani czego od niej chciano, lecz przeczuwająca okropny temu wszystkiemu koniec... naraz oto, śród tych śmiertelnych niepokojów, słyszy krok za sobą. Obraca się. Dwóch ludzi z których jeden niósł latarnię, weszło do izdebki. Wydała okrzyk na pół omdlały.
— Proszę się nie lękać — ozwał się głos jej nie obcy — to ja.