Przejdź do zawartości

Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mam ci coś do powiedzenia. A na znak dziewczyny że go słucha, zaczynał wzdychać, ruszał wargami, zdawał się gotowym do mówienia, poczem raz jeszcze spojrzawszy na nią, czynił wzbraniający gest głową, i odchodził krokiem chwiejnym, z czołem w dłoniach ukrytym, zostawiając dziewczynę w osłupieniu.
W liczbie figur dziwacznych wykutych w murze z jedną szczególniej w zażyłości bliskiej zostawał; zdawał się nawet wymieniać z nią niekiedy spojrzenia braterskie. Jednego razu posłyszała cyganka jak się do posągu odezwał:
— O! czemuż nie jestem, jak ty, z kamienia.
Nareszcie, pewnego dnia z rana, Esmeralda postąpiwszy na krawędź dachu, przyglądała się placowi po nad ostrym szczytem Świętego Jana. Quasimodo znajdował się tuż, zaraz za nią. Umyślnie wybierał dla siebie takie pozycje, by o ile można nie narażać cyganki na przykre z sobą spotkanie. Nagle dziewczyna drgnęła, łza i błyskawica trysły jej jednocześnie z oczu, uklękła na samym skraju dachu, i wyciągnąwszy jakby w ciężkiem utrapieniu ręce w stronę placu, zawołała:
— Phoebus! — Głos jej drżał, jak przeciągnięta struna, — Phoebus! mój Phoebus! — wołała — tu! chodź tu! słówko, jedno tylko słówko! na pamięć matki! Phoebusie! Twarz jej, ruchy, cała