Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

raz bezsłowne, niekiedy grzmiące, harmonijne drżenia szyb katedralnych, organy wybuchające dźwiękami stu trąb, trzy dzwonnice rozbrzmiewające niby roje olbrzymich pszczół, cała ta kapela, po nad którą chwytała się jedna olbrzymia gama, bez ustanku się podnosząca lub spadająca z wieży na tłumy i naodwrót, głuszyły w niej pamięć, wyobraźnię, boleść. Dzwonienie szczególniej ją kołysało. Był to jakby jeden potężny prąd magnetyczny, szerokiemi strugami lejący balsamy na jej cierpienia.
To też każde nowowschodzące słońce zastawało ją coraz spokojniejszą, swobodniej oddychającą, mniej bladą. W miarę jak się wewnętrzne jej rany zasklepiały, twarz też zarazem odkwitała pięknem, bardziej jeno w sobie skupionem, poważniej i smętniej ocienionem! Odnajdywały się zarazem i niektóre strony dawnego charakteru, coś nawet z dawnej wesołości, to same śliczniutkie ścięcie ust niezadowolonych, przywiązanie do Dżali, zamiłowanie śpiewu, wstydliwość. Zrana baczyła zawsze na to, by się ubierać w kątku celki, z obawy, iżby jaki mieszkaniec sąsiednich poddaszy nie ujrzał jej przez okienko celki.
Ilekroć myśl o Phoebusie zostawiała jej chwilę wolnego czasu, cyganka myślała także niekiedy i o dzwonniku. Był to jedyny związek,