Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciągając szyjki, by zajrzeć przez okienko do środka. Ze skraju poddasza dziewczę spostrzegło wierzchołki tysiąca kominów, które przed jej oczyma wypuszczały dymy wszystkich ognisk paryskich. Smutny widok dla biednej cyganki, podrzutka, istoty nieszczęśliwej, bez ojczyzny, bez rodziny, bez matczynego kąta, na śmierć skazanej.
W chwili, gdy myśl samotności i opuszczenia, zbudzona w ten sposób, dotkliwszą się wydawała niż kiedykolwiek, poczuła mordkę jakąś wełnistą i brodatą, podsuwającą się jej pod dłonie załamane na kolanach. Drgnęła od stóp do głowy (wszystko już ją oddąd lękało) i spojrzała. Była to biedna kózka, Dżali wiatronoga, która w chwili gdy Quasimodo z niczem odprawiał brygadę mistrza Charmolue, wyrwała się była za swą panią i w ślady jej podążyła. Przymilała się oto tak od godziny już blisko, nie mogąc ani jednego wzajem otrzymać spojrzenia. Cyganka okryła ją pocałunkami:
— O moja Dżali! — mówiła — czyź mogłam o tobie zapomnieć? Więc nie myślisz mnie opuścić?... O! ty nie znasz niewdzięczności!
Jednocześnie, jakby ręka niewidzialna odchyliła nareszcie kamień od tak dawna przywalający w jej sercu krynicę łez, płakać poczęła; im więcej zaś łzy twarz jej zalewały, tem więcej