Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żółto, pachołki kata, zbliżyli się do cyganki, by jej ręce na nowo związać.
Zanim nieszczęśliwa wstąpiła na wóz fatalny, zawieźć ją mający ku stacji końcowej, dała się prawdopodobnie opanować jakiemuś rozdzierającemu uczuciu żalu i tęsknoty za życiem. Podniosła bowiem poczerwieniałe i suche oczy ku niebu, ku słońcu, ku srebrnym obłokom tu i owdzie poprzecinanym trójkątami i czworobokami błękitów; poczem wzrok pełen zadumy bolesnej oprowadzała po ziemi, po tłumach, po domach... Nagle, podczas, gdy człowiek w żółtym kaftanie sznurem okręcał jej łokcie, wydała okrzyk głośny, okrzyk radości... Tam oto, na tym balkonie, przy placu na rogu, spostrzegła jego, przyjaciela swego, swego pana, Phoebusa. Sędzia skłamał! ksiądz skłamał! Był to on, ani wątpić mogła. On, ten sam, młody, piękny, ubrany w płomienisty swój mundur, z piórem u głowy, z szablą przy boku!
— Phoebusie! — krzyknęła — Phoebusie mój! I chciała wyciągnąć ku niemu ręce drżące z miłości i zachwycenia lecz były już skrępowane.
Zobaczyła tedy jak kapitan ściągnął brwi, a młoda ładna pani wsparta na jego ramieniu, spojrzała nań oczami rozgniewanemi z zaciśniętemi wargami; poczem Phoebus wymówił kilka wy-