Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O Panie Jezu Chryste! — wtrąciła matka, — tylu dziś mamy czarowników, że jak mniemam, palą ich, nie turbując się nawet o nazwiska. Pytajcie raczej każdego obłoczka jak się nazywa. Bądź co bądź, przynajmniej spokojniej będzie na świecie...
Czcigodna matrona, powiedziawszy to, wstała z westchnieniem i podeszła ku oknu.
— Panie Boże! — powiedziała, — a masz rację, Phoebusie. Toż mi zbiegowisko motłochu!... Wszelki duch Pana Boga chwali. Aż na dachy powłazili. Czy wiesz, Phoebusie? to mi przypomina najpiękniejsze chwile życia. Wjazd króla Karola VII, kiedy ludu również huk... Nie pamiętam już roku. Gdy o tem mówię, nie prawdaż, że wam się to wydaje czemś niezmiernie starem? Dla mnie jest to młodziutkiem... O, lud był wtedy bez porównania dzielniejszy. A miałeś go po uszy nawet w strzelniczych otworach bramy św. Antoniego. Król jechał na czele, z królową przed sobą na siodle. Za rodziną królewską postępowały inne panie, tak samo na siodłach przed panami i rycerstwem. Przypominam sobie, jak się to śmiano, że tuż przy Amonyonie panu na Garlande, który był ot taki malutki, znajdował się pan Matefelon, rycerz olbrzymiego wzrostu, co to kupami całemi zmiatał Anglików. Ach, jak to było ładnie, Cała szlachta królewska