Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

obraz nie miał już swej pierwszej barwy; stał się ponurym, ciemnym, zamglonym, jak czarne koło, długo prześladujące oczy nierozważnego, który wpatrywał się w słońce.
— Nie mogąc zmory uniknąć, słysząc ciągle w swej głowie brzmienie twej pieśni, widząc nieustannie twe stopy tańczące na brewiarzu, czując w nocy, we śnie, ciągłą twą przy sobie obecność; chciałem ujrzeć cię raz jeszcze, dotknąć się ciebie, dowiedzieć się kto jesteś, zobaczyć, czy w samej rzeczy podobną jesteś do obrazu idealnego, jaki mi się został po tobie; rozproszyć, być może, marzenia w rzeczywistości. W każdym razie miałem nadzieję, że nowe wrażenie zatrze wrażenie pierwsze, a pierwsze było dla mnie nieznośne. Szukałem cię. Ujrzałem cię powtórnie. Nieszczęście! Po tych dwóch spotkaniach chciałem cię widzieć tysiąc razy, widzieć ciągle. Wtedy... jakżem się mógł zatrzymać na tej piekielnej pochyłości?... wtedy przestałem by pannem siebie. Drugi koniec nici, którą szatan związał me skrzydła, przytwierdzony do jego stopy. Stałem się błędnym, jak ty. Czekałem na cię pod portykami, czatowałem na rogach ulic, z wysokiej wieży. Każdego wieczora wracałem do siebie coraz bardziej olśniony, oczarowany, i coraz więcej zrozpaczony i opętany.
— Dowiedziałem się, kto jesteś... Cyganka,