Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

znajdowałem dziwną rozkosz w tym śnie. Nagle zaczęłaś śpiewać. Cóż ja nędzny miałem robić? Śpiew twój był jeszcze śliczniejszym od twego tańca. Chciałem uciec. Niepodobna. Byłem przybity, wszczepiony w posadzkę. Zdawało się mi, że marmur jej dochodził mi do kolan. Trzeba było zostać do końca. Nogi miałem zimne jak lód, w głowie się gotowało. Nareszcie, być może przez litość dla mnie, przestałaś śpiewać, zniknęłaś. Odblask olśniewającego widzenia, echa czarującej muzyki oddaliły się zwolna od mego wzroku i słuchu. Wtedy upadłem we framudze okna sztywniejszy i słabszy od zwalonego posągu. Nieszporne dzwony mię obudziły; ale niestety! było we mnie coś złamanego co nie chciało się podnieść, coś nowego, od czego uciec nie mogłem.
Po nowej przerwie mówił dalej:
— Tak, tego dnia odkryłem w sobie człowieka, którego wprzód nie znałem. Broniąc się, chciałem wyczerpać wszystkie środki; klasztor, ołtarz, pracę, książki. Szaleństwo! O! jakże próżny dźwięk wydaje nauka, gdy w nią uderza z rozpaczą głowa przepełniona namiętnością! Czy wiesz, młoda dziewczyno, co odtąd widziałem ciągle między sobą a książką? Ciebie, twój cień, obraz promiennego zjawiska, które przeleciało w przestrzeni przed mym wzrokiem. Ale ten