Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.II.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tapczan, wydało się biedaczce, że wszystka krew zbiegła jej naraz do serca. Wzrokiem obłąkanym powiodła po izbie. Wydało się jej, że ze wszech stron naraz powstały, szły ku niej, po całem ciele rozlazły się, kąsając i szczypiąc, wszystkie te krzywe i potworne narzędzia tortur, które śród narzędzi, jakie dotąd w swem życiu widziała, były tem czem są nietoperze, stonogi i pająki wśród owadów i ptaków.
— Gdzie jest lekarz? — spytał Charmolue.
— Jestem — odpowiedział człowiek czarno ubrany, którego cyganka dotąd nie spostrzegła.
Przejął ją dreszcz śmiertelny.
— Dziewczyno, — począł znów najuprzejmiej prokurator królewski przy sądzie duchownym, — po raz trzeci zapytuję cię, czy zapierasz się w dalszym ciągu czynów, o jakie jesteś oskarżoną?
Tym razem zaledwo zdobyła się na potwierdzający znak głową. Głos odmówił jej posłuszeństwa.
— Zapieraz się? — powtórzył Jakób Charmolue. — A więc! Jakkolwiek doprowadza mnie to do rozpaczy, muszę spełnić powinność mojego urzędu.
— Panie prokuratorze królewski, — wtrącił opryskliwie Pierrat, — od czego zacząć?
Charmolue wahał się parę sekund, z dwuznacznym grymasem poety szukającego rymu.