Po przejściu kilkunastu stopni na dół i pod górę, korytarzem tak ciemnym, że go nawet wśród dnia białego trzeba było pochodniami oświecać, Esmeralda, otoczona wciąż posępną strażą, wepchnięta została przez pachołków starościńskich do jakiejś ciemnej izby. Izba ta, okrągła, zajmowała dalszą część jednej z grubych baszt, które podziśdzień jeszcze przerzynają, pnąc się w górę, warstwy nowożytnego budownictwa jakiemi nowy Paryż pokrył Paryż dawny. Nie było okien w tej głębokiej piwnicy ani żadnego innego otworu, oprócz niskich, żelazem okutych drzwi. Ale światła nie brakło tu bynajmniej; piec wydrążony w grubym kamiennym murze zionął czerwonym blaskiem; mizerny płomyk świeczki stojącej drżał na uboczu. Żelazna krata, służąca do zamykania pieca, podniesiona w tej chwili, dolnemi tylko kolcami zasłaniała otwór pieca buchającego czerwonemi promieniami na ciemne