Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.I.djvu/405

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nem, jak tylko najniższą warstwą ludzi. Innych głosów nie słychać było dokoła nieszczęśliwego delikwenta, jak tylko głosy wydziwiające jego pragnienie. A i to pewna, że w tej chwili widok jego twarzy, zaczerwienionej i oblanej potem z okiem obłąkanem, ustami zapienionemi od gniewu i cierpienia z językiem wywieszonym, mógł obudzić raczej naigrawanie się i odrazę, aniżeli litość. Trzeba jeszcze dodać, że gdyby nawet znalazła się w tłumie jaka miłosierna dusza mieszczanina lub mieszczanki, chcąca podać szklankę wody tej nieszczęśliwej istocie cierpiącej, przesąd wstydu i hańby, panujący w około pręgierza, zatrzymałby Samarytanina.
Po kilku minutach Quasimodo powiódł po tłumie rozpaczliwym wzrokiem, i powtórzył głosem jeszcze bardziej rozdzierającym:
— Wody!
Nowy wybuch śmiechu.
— Wypij to! — krzyknął Robin Poussepain ciskając mu w twarz gąbkę umaczaną w rynsztoku. — Masz podły garbusie! jestem twoim dłużnikiem.
Jakaś kobieta uderzyła go kamieniem w głowę.
— To cię nauczy budzić nas w nocy twem przeklętem dzwonieniem.
— No cóż! synu — wrzasnął sparaliżowany żebrak, starając się ugodzić go swoją kulą — czy