Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.I.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kapitelów, na którem siadały stada wróbli; nie tęsknił za innemi górami, niż te olbrzymie wieżyce katedry, za innym oceanem, niż Paryż szumiący u stóp jego.
Do czego jednak najmocniej przywiązał się w tym gmachu, który mu był matką, co najżywiej budziło jego duszę i prostowało skrzydła do lotu swobodnego, co go nawet niekiedy czyniło całkiem szczęśliwym — to były dzwony. Kochał je, pieścił je, mówił do nich i rozumiał ich język. Od sygnaturki w środkowej wieżyczce aż do ogromnego dzwonu frontowego wszystkie jednakowe otaczał czułością. Dzwonniczka środkowa i dwie wieże frontowe były dla niego jakby trzema wielkiemi klatkami, w których ptactwo przez niego chowane tylko dla niego śpiewało. A przecież dzwony te przyprawiły go o głuchotę; ale bo też rodzice często te właśnie dzieci najmocniej kochają, które zgotowały im najwięcej cierpień.
Trzeba jednak zaznaczyć, że były to jedyne głosy, które mógł jeszcze dosłyszeć. Z tego też tytułu największy dzwon był jego benjaminkiem. Ten to dzwon przenosił nad inne. Zwał się Marja. Zawieszone były w wieży południowej razem ze siostrą Jakobina, dzwonem mniejszych rozmiarów, umieszczonym na bocznej belce. Dzwon ten nazywał się Jakóbiną, od imienia