życia czuł się, a później widział się pogardzonym, oplwanym, odpychanym. Słowa ludzi były dla niego tylko drwinami lub przekleństwem. Rosnąc, znajdował dokoła siebie jeno nienawiść. Nasiąkł złośliwością ogólną. Przyswoił sobie oręż, którym go raniono.
Zresztą tylko niechętnie pokazywał swą twarz ludziom. Katedra wystarczała mu. Zaludnioną była marmurowemi posągami królów, świętych, bskupów, którzy przynajmniej nie parskali mu śmiechem w oczy, ale darzyli go raczej cichem i życzliwem współczuciem. Inne posągi, te przedstawiające djabłów i demonów, wcale nie okazywały mu wstrętu; Quasimodo zbyt był do nich podobny. Raczej szydziły one z innych ludzi. Święci byli jego przyjaciółmi i błogosławili jemu; potwory nie były mu wrogami i broniły go. To też często i serdecznie wylewał przed nimi swe smutki. Skurczony przed którąkolwiek z tych postaci, spędzał nieraz całe godziny na samotnej z nimi rozmowie. Kiedy zbliżał się ktoś niespodzianie, umknął jak kochanek schwytany na serenadzie.
I katedra była dla niego nie tylko społeczeństwem, ale także światem i przyrodą całą. Nie pragnął innych szpalerów nad te, które kwitły dlań bez przerwy w witrażach, nie marzył o innym cieniu, jak ten cień kamiennego listowia
Strona:Wiktor Hugo - Katedra Notre-Dame w Paryżu T.I.djvu/259
Wygląd
Ta strona została skorygowana.
255