Strona:Walgierz Aryman Godzina (Żeromski).djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

który już wdział ludzkie jarzmo. Głowa jego zwracała się w naszą stronę, w stronę czułych widzów. Gołe łopatki, wzdrygające się co chwila wskutek podrzucania ciężaru, nogi, odsłonione aż do bioder, chłostał wiatr i smagał bat śniegu. Szliśmy coraz prędzej.
Na pytania, czemu wzbrania się opisać ulicę i lokal swej matki, badana w urzędzie świadczyła, że tego nie powie, bo ją za takie rzeczy biją w domu «po mordzie». Wobec tego...

SIOSTRA schyla się ku ziemi i, przycisnąwszy ręce do piersi, mówi szeptem.

Boże, bądź miłościw nam grzesznym...

MŁODZIENIEC.

Złe marzenia są tyranią i rozpustą duszy! Oto jest dobre marzenie: bez sił, na darmo, w paroksyzmie myśleć o dniach i pracach tych dwojga; myśleć o ich przebudzeniach ze snu i o pierwszem spojrzeniu na okalające mury; myśleć o ich snach, któremi chłodny mrok zasłania to życie, kiedy się kończy dzień. Myśleć o matce ich! Widzieć twarz tej najbardziej występnej, oczy szelmy, zamazane łzami, kadłub, ociekający śluzem chorób, suche, w głupich pracach oszalałe ręce. Pozwalać, żeby, nie otwierając drzwi, wchodziły do naszego domu te przywidzenia, żeby deptały nasz sen szelestem chorych nóg po wspaniałym chodniku... Zezwolić, żeby w spazmach boleści rzucały się do naszych nóg, wołając o ratunek, żeby kamieniały przed naszą duszą te ciężkie, bezsilne, okrutne głowy i waliły się na jej piersi, jak marmury grobowe.