Strona:Walgierz Aryman Godzina (Żeromski).djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciekawych. Szliśmy bardzo długo, rozlicznemi ulicami, to też orszak zeszczuplał wkrótce do liczby paru osób. Jakiś emeryt, jakaś dewotka w niemodnej salopie... Stróż mocno trzymał pauperzycę za kark w przewidywaniu ucieczki. Ten i ów z obywateli przystanął na chodniku, obejrzał gromadkę i szedł dalej. Tkliwsze osoby pytały o coś, ale, nie otrzymawszy odpowiedzi, z westchnieniem szły dalej. Było to w marcu, padał śnieg okrągłemi grudkami na rdzawe błoto, wiał z ulic srogi wiatr. Idąc krokiem ospałym człowieka-obywatela, miałem przed oczyma zaniedbane dziecko, zepsute już tak dalece, że musiało być tresowanym wspólnikiem występku. Pieniądze, miedziane wyrazy świętej litości, chwytało sprawnym, niewolniczym ruchem wyćwiczonej małpy. Stopy tej łotrzycy nie unosiły się wcale ze wspaniałego chodnika, lecz zdzierały jego chropowatość podeszwami prędko, prędko, prędko. Były to nogi czerwone, chude, śmieszne, jak skoki zająca, a wykrzywione w stopach od siebie, jak u jamników. Posuwanie się brzegiem trotuaru, zbudowanego dla ludzi ucywilizowanych, tego brudu sprawiało efekt jadowitych ukąszeń, zostawiało w uszach, w ramionach, na piersiach, w stopach i w całem ciele pewien rodzaj zadzierzystych żądeł. Ciężar małego chłopaka, który siedział na lewej ręce siostry, przywiązany szmaciskiem na cały dzień, wykrzywiał korpus jej ciała. Czerwona ręka niemowlęcia kurczowym ruchem trzymała się za szyję dziewczyny. Była to prawica, uzbrojona w palce, które już umiały trzymać się mocno życia całemi godzinami, bez ruchu, szemrania i wytchnienia. Była to ręka dziesięciomiesięcznego człowieka,