Strona:Walgierz Aryman Godzina (Żeromski).djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

którą widziałem za krótkich dni mego życia. Onego czasu szedłem chodnikiem wielkiej stolicy. Byłem po miejsku obumarły, niosłem w sobie serce bez horyzontu, bez wschodu i zachodu, bez obrazu nieba, podobne do drzewa skarlałego w miejskim dziedzińcu. Tłumy biegły w jedną i drugą stronę; lśniące pojazdy mknęły z szybkością. Mijałem wspaniałe wystawy sklepów i poprzeczne ulice z temsamem znieczuleniem, co ludzi biegnących. Aż oto w sąsiedztwie pewnej bramy zwróciło moją uwagę zbiegowisko. Stróż domu trzymał coś ciekawego. Kiedy, rozsunąwszy koło widzów, stanąłem u rdzenia sprawy, ujrzałem siedmioletnią dziewczynkę, która niosła na ręku dziesięciomiesięcznego chłopczyka. Włosy jej były czesane przed wieloma laty, bo coś w rodzaju warkoczów pozlepiało się w tłuste kołtuny; łachman, którym była okręcona wzorem piastunek, rozłaził się na plecach, ukazując łopatki, wytężone od ciężaru. Spódnica była w strzępach, nogi bose... Pierwsze, prędko uskutecznione badanie i zeznania świadków okazały, że to jakaś wyrodna matka przysłała dwoje swych dzieci, aby budziły obrzydzenie, oraz litość widokiem nędzy i żebrały. Ale szczwana już w swem rzemiośle dziewucha nie chciała wymienić adresu matki tak występnej.

SIOSTRA.

Matki tak występnej...

MŁODZIENIEC.

Prowadzono ją tedy w celu powzięcia bliższych wyjaśnień. Dla zabicia czasu szedłem i ja wraz z grupą