Strona:Walgierz Aryman Godzina (Żeromski).djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



Siostra spogląda na niego z wyrzutem, odchodzi i za kępami bzu znika w ulicy. W tymsamym czasie z jednego okna wylatuje spazmatyczny krzyk — a potem kipi gwar głosów męskich. Wnet wszystko ucicha... Słychać tylko szmer wiatru, przesypujący się srebrzyście pomiędzy mnóstwem zwieszonych gałęzi płaczącej brzozy.
Z odległych cieniów ogrodu ku zacisznym trawnikom liliowe kępy rozkwitłego bzu, wysrebrzające szczyty krzewów, spływają niewyczerpaną falą, jakgdyby pieśń cudnego głosu. Narcyzy mokre od rosy wyziewają zapach swój przeciągły i jadowity. Trawa, usiana mnóstwem złocieni polnych z żółtemi oczyma, w słońcu mieni się i kurzy.

SIOSTRA, nadchodząc.

Żona starego dróżnika z trzeciej sali zbudziła się podczas operacji... Jeszcze przed panem trzy osoby będą na stole.

MŁODZIENIEC.

Mamy czas.