Strona:Walgierz Aryman Godzina (Żeromski).djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

SIOSTRA.

Trzeba go dobrze użyć.

MŁODZIENIEC.

Staram się, ile możności.

SIOSTRA, siada na brzegu ławki.

I o czem pan myśli?

MŁODZIENIEC.

Myślę, siostro... Myślę o pewnym psie, nikczemnym na pierwszy rzut oka, który jednak najbardziej godnie nosił imię Orestesa.

SIOSTRA.

Zawsze o tym psie! Czemuż go pan zostawił, jadąc do nas?

MŁODZIENIEC.

Nie mogłem... Obiecywano zająć się nim troskliwie w miejscu mego pobytu z tamtej strony Wisły. Gdy nadszedł dzień wyjazdu, przywiązany był mocno do budy, ale przegryzł postronek i dogonił furmankę. Daremnie go odpędzano. Warował na ziemi, znosił bez skomlenia razy i kopnięcia nogą. Przybyliśmy do komory celnej. Po załatwieniu formalności wstąpiłem w czółno, żeby się przeprawić na drugą stronę Wisły. Psa zostawiłem. Zdawało się, że wróci za końmi, które mię do granicy odwiozły. Zdawało się, że... Nie mogłem wziąć go ze sobą! Tak, nie mogłem. Byłem w takiem położeniu, że nie mogłem, aczkolwiek stanowił, oprócz duszy, jedyny mój majątek. Łódź, zsuniętą