Strona:Walgierz Aryman Godzina (Żeromski).djvu/068

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



Przyszedł Mściw z puszczy dla odebrania od poddanego ślubu pokory. A gdy się zniżył i zagiął obcęgi pod spoidła śrub i gdy miał pierwsze rozłamać ogniwa, ujrzał, że oczy Walgierza nie widzą, a z gardła bucha szyderczy śmiech. Ciało leżało nieruchomo, wyciągnięte w żelaziech, jak gdyby na miękkiem łożu. A z warg się zrywał śmiech niegodziwy, śmiech bezsilny.
Zawołał Mściw:
— Wstawaj z barłogu.
— Nie wstanę, sługo!
— Pójdziesz ze mną w ogród zamkowy.
— Nie pójdę, sługo!
— Szalony, cóż zamierzasz?
— Jeszcze, sługo, nie przyszła godzina moja.
— Zgnijesz w barłogu!
— Jeszcze nie przyszła godzina moja. Jeszcze-m się, widzisz, siłami straszliwemi nie podkopał pod samego siebie i jeszcze-m samego siebie z moich kamiennych ramion, z ramion nieżywych i bardzo zgarbionych nie zwalił.
— Cóż myślisz czynić, obłąkany!
— Będę, sługo, płakał krwawemi łzami dopóty,