Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słyszała, to i cóż, nie byłaby się obraziła pewno, bo w tej chwili ten wyraz w ustach towarzysza nie mógł mieć dla niej ubliżającego znaczenia. Nie byłaby zresztą pojęła wcale dla czego to mówił, czy z powodu, że oddała mu całą zdobycz, czy że nie wiedziała jaką była jej zawartość.
Mogła mu wprawdzie powiedzieć, iż zanim wyjęła portmonetkę z kieszeni właścicielki, widziała, że była pełną, jednak nie uczyniła tego, wolała, żeby Józiek sam to zobaczył, cieszyła się zawczasu jego radością. Odgadła ją, bo w chwili kiedy wreszcie otworzył portmonetkę, z piersi wydobył mu się stłumiony okrzyk na widok bogactw w niej zawartych. Z szybkością wyjął papierki, których było kilka, rozpoznał je i liczył po cichu drobną monetę.
Maryś przypatrywała mu się rozradowana.
— Ileż tam jest? — zapytała wreszcie.
Józiek odwrócił oczy od pieniędzy i spojrzał na nią podejrzliwie.
— No, jest parę rubli — odparł wymijająco.
Chciała usiąść przy nim na progu, ale on usunął się żywo.
— Ot — zawołał — biegnij teraz i kup co nam potrzeba, a mów tam, że cię Adamowa posłała.
Kiwnęła głową na znak, że przecież rozumie jak jej postąpić należy; wzięła nie ra-