Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nemu bogate łupy z wyprawy dalekiej. Ona czuła się w tej chwili tak dumną, że wyraz ten odbił się w całej jej postawie, w chodzie nawet, który na przekór znużeniu stał się estetycznym i nabrał pewności, bo już to jest rzeczą dowiedzioną, że powodzenie jakiegobądź rodzaju pewność tę nadaje.
Maryś zatrzymała się tuż przy Jóźku i zdawało jej się, że powinien wyczytać z jej oczów to, co uczyniła.
Chciała przemówić, ale głos wiązł jej w gardle; nie mogła. Wówczas wyciągnęła nagle rękę z portmonetką i podniosła ją w górę tryumfalnym ruchem.
Józiek na ten widok zapomniał o bólu zerwał się na równe nogi.
— Pokaż! — zawołał tylko, wyrywając jej portmonetkę z ręki.
Nie stawiała mu oporu żadnego, przecież wszystko co zrobiła, zrobiła dla niego tylko.
— Ileż tam jest? — pytał niecierpliwie, usiłując otworzyć portmonetkę, która zamykała się sztucznie.
— Nie wiem, nie zaglądałam.
Józiek usiadł znowu na progu, upewnił się, że nikt go zobaczyć nie może z drugiego dziedzińca i zajął się próbowaniem zameczka, ale przez zaciśnięte zęby szepnął sam do siebie:
— Głupia!
Maryś nie dosłyszała tego, a choćby do-