Przejdź do zawartości

Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niu, a marzenia sięgały sum niemal dla niej bajecznych. Gdyby tam było dziesięć rubli, dopierożby była panią! — Dopierożby nakupiła Józkowi, coby mu tylko przeszło przez głowę!
Skierowała się wreszcie na Krakowskie Przedmieście. Miała ochotę biedz, przecież wstrzymała ją refleksya nowego niebezpieczeństwa; bała się zwrócić uwagę, bała się, żeby ją nie zatrzymano i nie spytano dla czego biegnie.
Szła więc nierównym krokiem, walcząc pomiędzy ostrożnością a chęcią, przyciskając się do murów, przy których wśród szarzejącego zmroku zaledwie widną była.
Tak doszła do starej poczty; gdy jednak wchodziła na boczny dziedzińczyk, w którym była buda, gdzie obecnie znajdował się Józiek, Maryś uległa dziwnej metamorfozie. Drobna jej pierś wzdęła się niepojętem uczuciem tryumfu, cała postać nabrała energii i siły, głowa wzniosła się w górę, odrzucając dumnym ruchem włosy, które zwykle spadały jej na oczy, źrenice uwolnione od tej zwykłej zasłony, błyszczały wśród cienia jak węgle rozżarzone. A kiedy przy budzie zobaczyła Jóźka, który znudzony oczekiwaniem i wyspawszy się do woli, usiadł na progu, w sercu jej wzbudziło się uczucie podobne do tego, jakie miał tryumfator rzymski, gdy przywoził miastu ukocha-