Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kawszy znajomych i tworzyli gromadki, przez które przecisnąć się było trudno.
Warunki sprzyjały więc bardzo zamiarom Marysi; wśród niepewnego światła szarej godziny, wśród mnóstwa snujących się osób ginęła ta drobna postać w łachmanach, przesuwająca się pomiędzy tłumem.
Parę razy upatrzyła kogoś, za którym szła trop w trop przez kilka lub kilkanaście kroków; przysuwała się i już, już miała zagłębić rękę w kieszeni, z której nie spuszczała oczów, ale zawsze jej coś przeszkodziło. To ten ktoś obejrzał się nagle, to wszedł do domu, to wreszcie sięgnął do kieszeni, na którą ona czatowała i wyjął z niej jaki przedmiot, to znowu zdawało jej się, że ktoś na nią patrzy i zatrzymała się spłoszona. A wówczas na jej bladą twarz występowały płomienne kolory, dreszcz wstrząsał całem ciałem.
Czuła, iż waży się na rzecz nową, na rzecz niemałą i miała rodzaj pogardy dla samej siebie za trwogę, jaka się w niej budziła. Nie brakło jej dobrych popędów, ale z powodu przeinaczenia pojęć moralnych, im silniej odzywały się te popędy, tem były większym bodźcem do upadku.
I znowu skradała się ku któremu z przechodniów, a w wyobraźni jej przesuwały się szybko obrazy względnego dostatku, jaki dla