Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szczególną formę, bądź wreszcie poetycznego usposobienia, które ogarniało ją w kościele, gdzie najłatwiej to było uskutecznić, Maryś nigdy nie sięgnęła do cudzej kieszeni, choć Józiek namawiał ją do tego nieraz.
Znała przecież wartość pieniędzy, ale cóż kiedy do samego czynu kradzieży trzeba jej było doraźnej podniety, widoku przedmiotu, pożądliwości, jaką w niej rozbudzał. Portmonetka zaś była ukryta przed jej wzrokiem.
Wprawdzie Józiek uczył ją jak macać kieszeń zanim się w niej ręka zagłębi i jak korzystać ze ścisku, ażeby poszkodowany nie mógł domyślić się tego, co go spotyka.
Teraz dopiero wstydziła się, iż nie umiała rad jego posłuchać; upokorzona postanowiła bądź co bądź dostarczyć mu czego potrzebował, choćby ją to najwięcej kosztować miało.
Odniosła miskę Adamowej, a chociaż ta wołała ją do jakiejś posługi, uciekła szybko, nie oglądając się nawet.
Przez drogę obmyśliła cały plan postępowania, teraz szło tylko o wykonanie.
Wieczór zapadał ciepły, pogodny, wspaniały wieczór majowy; tłumy całe wyległy na ulice i postępowały główną arteryą miasta, Krakowskiem Przedmieściem i Nowym Światem, idąc ku zamiejskim spacerom; panował tu ścisk podobny do tego, jaki panuje w kościele; w wielu miejscach ludzie zatrzymywali się spot-