Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dywał z ubioru, z ogorzenia twarzy, z wąsów nawet chętnych lub niechętnych kundmanów.
Kręcił się zwykle w okolicy Teatralnego placu, bo choć tam najwięcej sprzedających, ale też tam ześrodkowywa się ruch miejski, tramwaje nieustannie przebiegają w różnych kierunkach i zatrzymują się dłużej niż na innych stacyach.
Zwinny jak kot, rzucał się prawie pod koła wagonów, krzycząc z właściwem skandowaniem i akcentem głośniej od innych:
Kuryer warszawski! Kuryer codzienny! Kuryer świąteczny!
Nie dał się nikomu wyprzedzić, zawsze wcześniej od innych ukazywała się na platformie jego drobna postać, a wielkie okrągłe oczy wyglądające z pod spadających na nie włosów, szukały zmyślnym wzrokiem tych, coby chętni byli do kupna.
Przytem pomimo krótkiego pobytu w szkole, pomimo nieuwagi, figlów i częstych z niej ucieczek, nauczył się czytać wcale nie źle i tej umiejętności używał teraz korzystnie.
Zaledwie dostał Kuryer, przebiegł jego wszystkie szpalty i rubryki, stosując z niepospolitą zręcznością ich zawartość do usposobień ludzkich. Przy wprawie stał się znakomitym fizyognomistą, nie domyślając się tego naturalnie. Kiedy spojrzał na poważnego jegomościa, zachwalał mu nabożeństwa, kiedy miał do czy-