Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na przejezdnych błędnym wzrokiem, nie rozeznając ich dobrze, myli się dając bilety lub sygnały.
Konduktorom przecież mylić się nie wolno, a on o tem zapomniał.
Ruszaliśmy właśnie z jednego z przystanków, kiedy z platformy, gdzie stało kilka osób, odezwał się głos podniesiony.
— Stój! stój! Cóż to nie widzisz, że dama chce wysiąść.
Podniosłam oczy, szukając do kogo zwrócone były te słowa, którym akcent gniewu i groźby, dodawał jeszcze obelżywego znaczenia, i kto je wymawiał a wówczas dopiero zobaczyłam młodego człowieka z roziskrzoną twarzą. Nie zdołał on wyprowadzić z wagonu swojej towarzyszki, konduktor nieuważny zadzwonił zbyt prędko, więc wskoczył na powrót na platformę, i gniew swój wywierał na niego.
— Cóż to nie widzisz pan, co się dzieje? — wołał zapalając się coraz więcej i podnosząc głowę ruchem właściwym ludziom, przekonanym o swojej wyższości.
Twarz jego mało inteligentna, miała wyraz zuchwałości, sterczały na niej wydęte wargi, na które wysypywał się zaledwie rudawy zarost. Widocznie rozgniewał go nie fakt małoznaczący, tylko lekceważenie jego osoby. Ubrany w kosztowne futerko, z hebanową la-