Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spojrzał na mnie jak człowiek ze snu zbudzony.
— Nie wolno! — odparł.
— Jakto nie wolno wziąść dziecka lub żony? Muszą być tu przecież, jakieś bilety wolnej jazdy, jak na kolejach.
— Nie ma, gdybym wziął kogo z rodziny, mógłbym stracić miejsce, a płacić nie jestem w stanie.
— To ja zapłacę — wyrzekłam niebacznie.
Wyprostował zgarbioną postać, jakby go ta propozycya obraziła.
— Ja nie żebrak — zawołał, chciał zawołać, bo słowo niedokończone skonało mu na ustach, było ono owocem dawnych przyzwyczajeń, wyrazem słusznej dumy człowieka, który nic od nikogo nie potrzebuje, bo ma swego chleba dosyć, ale przerwała je myśl inna, poczucie obecnego położenia i dodał drżącym głosem.
— Dziękuję pani.
Chciał zawołać na córkę, ale już było zapóźno, tramwaj tymczasem wyprzedził dziecko, tylko widać było z daleka jak wiatr targał połami jej paltota i rozwiewał końce czarnej chustki.
W kilka dni, kiedym znowu spotkała pana Hieronima spytałam o chore dziecko, miało się ono bardzo źle, i myśl ojca widocznie była przy niem: zrozumiałam to widząc, że patrzy