Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż? — zapytał tylko.
Ale w głosie jego drgała niepewność i trwoga śmiertelna. Wiedział dobrze, iż nie szukała go daremnie.
— Stasiowi gorzej, ma taką gorączkę, iż nie poznaje nikogo, na buzi i rączkach wystąpiła mu wysepka, pewno znów szkarlatyna.
Zrazu nie odpowiedział nic, stał niemy, ogłuszony wieścią, która mu się straszną wydała, bo zbronzowane jego czoło pobladło, a ręce załamały się tak silnie, że aż stawy zatrzeszczały.
— Tak jak nieboszczyk Józio — szepnął tylko tak cicho, że ja jedna, co stałam przy nim, dosłyszeć go mogłam.
A tymczasem wagon się toczył i dziewczę biegło przy nim z wymownemi oczyma wlepionemi w twarz ojca.
On też oprzytomniał szybko i wyrzekł urywanie.
— Franiu, idź po doktora, nie trać chwili, o tej godzinie zastaniesz go pewnie w domu. Poproś, on nie odmówi.
Rzucił jej adres lekarza, którego znał zapewne kiedyś, za dni dobrych, na którego rachował, ale ten lekarz mieszkał daleko, właśnie na linii, którą tramwaj przebiegał.
— Czemuż jej pan nie weźmiesz? — zawołałam, mieszając się do ich rozmowy.