Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

seczką w ręku, stał naprzeciw konduktora, przygniatając go swoim majestatem.
Spojrzałam na pana Hieronima; był blady, wargi miał przycięte, jakby chciał gwałtem zatrzymać słowa, które się na nie cisnęły.
Był winien, czuł to sam, więc starając się zapanować nad sobą wyrzekł.
— Daruj pan, nie uważałem.
Zmuszał się wyraźnie do przeprosin, wobec impertynenckiego obejścia młodego człowieka, kosztowały go one wiele, to też w głosie jego było drżenie tak silne, iż zaledwie zrozumieć go było można.
Zamiast rozbroić jednak, wyrazy te podnieciły gniew przeciwnika.
— Co to nie uważałem — pochwycił — pan tu jesteś na to, żebyś uważał!
— To też przepraszam — odparł konduktor także podniesionym głosem.
Widziałam że w jego oczach zapalały się iskry purpurowe, a młody człowiek nieułagodzony wcale, machał mu przed nosem prawie hebanową laseczką i wołał.
— Co mi tam pańskie przeproszenie. Ja zapiszę sobie numer wagonu, idę zaraz na skargę, jestem kuzynem naczelnika ruchu, powiem mu co się dzieje. Tu niepotrzeba pijaków. Każden widzi, że jesteś pijany.
Na to ostatnie słowo, czoło pana Hieronima zalało się falą krwi, żyły wyprężyły się na