Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

drżącemi rękami ścisnęła wątłą istotkę, jakby chciała zachować na długo wrażenie tego dotknięcia i położyła ją przy drzwiach, trochę z boku, tak by nie nadeptano ją, wychodząc nieostrożnie, a jednak dojrzano łatwo.
Uczyniwszy to, już miała odejść. Nagle przyszło jej na myśl, że dziecku zimno być może; zdjęła szal ze skostniałych ramion i owinęła je nim starannie.
Trzeba przyznać, że w tej chwili nie czuła zimna, choć trzęsła się całem ciałem, gdy ze spuszczoną głową, chyłkiem schodziła krętymi schodami, jakby pozbywszy się dziecka, straciła razem podtrzymującą ją siłę.
Wyszła z bramy. Stróż zmierzył ją podejrzliwym okiem, ale ponieważ nic nie niosła, przepuścił bez słowa żadnego. Na ulicy przystanęła o kroków kilka. Można było sądzić, że pyta samej siebie, gdzie teraz ma iść i po co? Ale ona nie pytała o nic.
O kilka kroków od bramy były schodki prowadzące do sklepu zamkniętego w tej chwili; opuściła się na nie. Padło na nią przygnębienie zupełne i obojętność tych, co stracili myśl lub uczucie jedyne, wiążące ich do życia.
Tylko w sercu jej krwawiła się rana wielka i kiedy miała oddalić się z tego domu, czuła że to nad jej siły, a raczej nie myślała, nie rozumowała wcale, była jak istota niezdolna do żadnego działania, nawet instynkty samozacho-