Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wawcze wygasły w niej odrazu i rzuciły teraz na pastwę wypadków.
Dopóki miała dziecię na ręku, kierowały nią jeszcze uczucia dawne; od chwili, gdy złożyła je na cudzym progu, zerwały się naraz wszystkie nici, które siłą dawnych przekonań wiązały ją z przeszłością. Stała się nagle jak rzecz martwa. A z tej martwoty zbudzić ją mógł tylko głos jeden — głos dziecka.
Jego to nasłuchiwała, z okiem mglisto utkwionem przed siebie, jakby śród turkotu i gwaru miasta dosłyszeć go mogła.
Nagle ruch jakiś niezwykły zrobił się w kamienicy. Stróż wybiegł, obejrzał się w koło szukając stójkowego. Za nim wyszło kilkoro służby, rozprawiając głośno. Nikt jednak nie zatrzymał wzroku na kobiecie, siedzącej na schodkach, bo oczywiście, gdyby popełniła przestępstwo lub ukryć chciała czyn jakiś, nie siedziałaby tak spokojnie obok miejsca wypadku.
Ona nawet nie ruszyła się, widząc ten ruch, popadła w senność dziwną, śród której mieszały się myśli, uczucia, obrazy, a świat otaczający stawał się coraz mniej wyraźny, jakby oddzielała go od niej przestrzeń, zwiększająca się z chwilą każdą.