Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dowlec się do domu, a więcej jeszcze nie był w stanie rozmawiać spokojnie. Marya domyśliłaby się czegoś złego, spojrzawszy na niego, zaklinałaby go znowu, ażeby szanował swoje zdrowie i dawała mu tysiąc rad dobrych, które w obecnem położeniu zakrawały na gorzką ironię.
A potem, robota jego musiała być skończoną na jutro, choćby miał to przypłacić chorobą. Wiedział, że ze zdolnością i umiejętnością jego, nikt w biurze równać się nie mógł, paliła go żądza pokazania naczelnikowi i jego zausznikom, co zrobić jest w stanie.
Kazał woźnemu zapalić światło, przynieść szklankę czarnej kawy, syfon wody sodowej i nie przeszkadzać mu pod żadnym pozorem.
Woźny słyszał przez czas pewien zgrzyt pióra, biegnącego po papierze, słyszał szum wody sodowej, nalewanej do szklanki, potem wszystko ucichło. Molski przecież musiał pisać ciągle, bo lampa płonęła na jego biurku.
Woźny jednak nie był obowiązany czuwać całej nocy dlatego, że tak czynił jeden z urzędników. Nocował on tuż przy biurze w małej izdebce, Molski wiedział o tem, mógł więc być na każde jego zawołanie. Ale noc minęła, a nikt go nie wołał.
Nazajutrz, kiedy przyszedł porządkować biuro, zobaczył przez drzwi uchylone od po-