Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

koju, w którym pracował Molski, jak żółte światło nafty kłóciło się ze światłem słonecznem, którego różowe promienie uderzały wprost w szyby okna. Zajrzał tam i uśmiechnął się, Molski siedział wprawdzie na swojem miejscu pochylony, ale głowa jego spoczywała na papierach, widocznie sen go zmorzył nad pracą.
Trzeba go przecież było obudzić. Woźny chrząkał, stukał drzwiami, napróżno, nic nie przerywało spoczynku pracownika, który go widać tak bardzo potrzebował. Wreszcie zbliżył się i zgasił lampę, to nawet nie obudziło śpiącego; wówczas dotknął się ręki jego, ręka była lodowata i sztywna. Odskoczył przerażony i zaczął wołać.
Właśnie w tej chwili urzędnicy schodzić się zaczynali. Chciano ratować, ratunek był spóźniony, Molski był już zesztywniały; padł on jak żołnierz na posterunku, zabity apopleksyą nerwową, a trup jego uderzył na wstępie do biura pana prezesa, który przyjechał o zwykłej godzinie.
Miał on silne nerwy, a jednak pobladł na ten widok. Nie był to człowiek krwiożerczy i śmierci bliźniego nie pragnął, to też czemprędzej wyniósł się z biura w bardzo złem usposobieniu. Molski źle mu się przysłużył tą śmiercią, mógł być krzyk, hałas, może śledztwo. W drodze jednak spotkał panią Chrap-