Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rze — odparł zagadniony — nad układaniem bilansu, którego zażądał tak nagle pan naczelnik.
— No tak, on mnie bardzo potrzebny, czyś pan już skończył?
To, czego żądał, było prawie niepodobieństwem. Na bladą twarz Molskiego wystąpiły gorączkowe rumieńce. Był podrażniony gwałtownie, próbował wytłumaczyć zwierzchnikowi, iż od kilkunastu dni przepędzał nocy nad tą robotą. Kto inny zresztą byłby to wyczytał z jego zmęczonego oblicza. Naczelnik jednak na twarze swoich urzędników nie patrzał, zwłaszcza też na twarze tych, których nie lubił. Odparł więc niechętnie.
— Ja panu przecież całą noc siedzieć nie każę, zrób pan to, co masz zrobić w godzinę, czy w sto godzin, mnie to wszystko jedno, bylem miał to, co mi jest potrzebne.
— Ależ panie naczelniku, każda rzecz potrzebuje czasu, ja się zapracowywam, więcej uczynić nie jestem w stanie.
Miał na końcu języka, że i tak czynił za wiele, nie powiedział tego jednak i dobrze zrobił, bo zwierzchnik pochwycił:
— Któż temu winien, że pan nie jesteś w stanie, inniby tę robotę dawno skończyli.
Inni! Słowo to było wymówione z naci-