Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

karnacyi twarzy, nadawały jej wyraz bardziej jeszcze sangwiniczny.
Pan naczelnik siedział na fotelu przed biurkiem, kiedy wszedł Molski. Ci dwaj ludzie stanowili pomiędzy sobą kontrast tak zupełny, iż starczył na wytłumaczenie wzajemnej niechęci, choćby nie było ku niej ważniejszych powodów. Jeden atletycznej budowy, ciężki, krwisty; drugi szczupły, smukły, blady; jeden z rozlaną i zatartą twarzą, drugi z rysami delikatnymi, które wyrzeźbiło życie, z czołem szerokiem, świadczącem o wyrobieniu inteligencyi, z oczami pełnemi iskier myśli, pomimo śmiertelnego znużenia, w czasie, gdy w burych, okrągłych źrenicach naczelnika można było, co najwięcej dopatrzeć się przebiegłości. Jeden był wcieleniem brutalnej siły mięśni, drugi intelektualnej siły nerwów, w dobrej więc gospodarce społecznej temu drugiemu przypadłoby zwierzchnictwo, nerwy powinny rozkazywać mięśniom, tak samo, jak to się dzieje w organizmie.
Ponieważ jednak pod tym względem jak pod wielu innymi, nie rządzimy się prawidłowo, mięśnie miały przewagę nad nerwami, pan prezes siedział rozparty w fotelu, a Molski stał przy jego biurku.
— No, panie Molski — zapytał od razu wchodzącego — już godzina jedenasta.
— Całą noc spędziłem przy robocie w biu-