Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W jej głosie, w jej całej istocie była wielka powaga, ona nakazywała mi prawdę.
Być może, iż kłamstwo byłoby miłosierdziem w tej chwili, ale opanowany magnetyczną siłą jej wzroku i woli, które przenikały w głąb mojej istoty, na kłamstwo zdobyć się nie mogłem.
— Anielko! — wyrzekłem znowu wymijająco.
Ona jednem spojrzeniem zaparła mi słowa na ustach.
— Chcesz, czy musisz? — powtórzyła tylko, nachylając się ku mnie tak, że oczy jej tonęły w moich, a drobne palce wpiły się w ramię moje nakształt stali.
Przez chwilę cisza była taka, iż słychać było złowrogie gwizdanie wiatru i krakanie wron nad topolami przed dworem. Czułem, jak zwolna uścisk jej dłoni słabł i rozwiązywał się; potem wzrok tracił swą przeszywającą siłę, mglił się i zdało mi się, że coś zrywało się pomiędzy nami, że zapadała jakaś zasłona niepowrotna....
Ciemniało coraz bardziej. Oparłem palące czoło o zimne szyby, o które w tej chwili siec zaczął deszcz kroplisty i próbowałem ochłodzić je daremnie.
Gdym podniósł głowę, byłem sam w po-