Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miejscu pochwycony siłą nową, drżący niepojętem wzruszeniem, nieruchomy, gotów uklęknąć przed nią jak winowajca i błagać przebaczenia, lub pochwycić ją w ramiona i unieść na kraj świata jakby moją była.
Ona tymczasem powstała, wyprostowała drobną kibić królewskim ruchem, krew zeszła z jej twarzy i pozostawiła znów białość marmuru. W milczeniu zebrała rozrzucone włosy, skręciła nad karkiem i spięła grzebieniem.
Nie patrzała na mnie wcale, jak gdyby samą była w tem zielonem schronieniu. Jam pożerał okiem każden z jej ruchów, bo ruchy te były tak wdzięczne, iż pieściły mój wzrok i, gotów byłem patrzeć, patrzeć i patrzeć jeszcze.
Gdy poprawiła nieład uczesania, sięgnęła po słomiany kapelusz leżący na ławce i w milczeniu bez słowa, oddalić się chciała. Alem ja stał przy wejściu i zagradzał jej drogę, w ten sposób, że tuż koło mnie przesunąć się musiała.
Szła ze spuszczoną głową, i minąć mnie miała bez jednego spojrzenia, jak gdybym nie zasługiwał na nic więcej, tylko na pogardę. Tego znieść nie mogłem.
— Panno Anielo — szepnąłem zaledwie słyszalnym głosem.
Spojrzała na mnie oczyma, w których było