Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tyle bólu, że byłbym wolał pioruny gniewu, na które wiedziałem, żem zasłużył.
— Panno Anielo — powtórzyłem błagalnie — powiedz mi, że jestem nikczemnikiem, ale nie patrz w ten sposób.
I znowu spojrzenie jej utonęło we mnie obciążone niepocieszonym smutkiem i uczułem w niem wyrzut, żem cierpiącemu przymnożył boleści.
— Gniewasz się pani na mnie; masz prawo — zawołałem jak człowiek, który bronić się chce a nie może.
Wstrząsnęła głową przecząco.
— Pogardzasz mną.
I znowu nie było odpowiedzi, tylko jakiś ruch niewyraźny.
Przez chwilę staliśmy naprzeciw siebie, bo zagrodziłem jej drogę tak, że wydostać się nie mogła.
— Puść mnie pan — szepnęła wreszcie.
Było to pierwsze słowo, jakie do mnie wyrzekła, a głos jej czysty, wysoki, nieco drżący, chociaż nad drżeniem jego zapanować usiłowała, zrobił na mnie wrażenie równe spojrzeniu. Czułem w nim łzy niespłakane nigdy, i jakieś dźwięki miękkie pokrewne mi, pełne skarg niewyraźnych może dla niej samej, a dla mnie tak zrozumiałych, jakby z piersi mojej przeszły na jej usta.
— Puść mnie pan — powtórzyła ciszej.