Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

różowych lekko rozchylonych wydobywało się tchnienie równe i czyste, a cień długich rzęs padał na policzki i powiększał jeszcze smutny i poważny wyraz, tkwiący na tej twarzy w sprzeczności z dziecinną okrągłością rysów.
Im dłużej patrzyłem, tem trudniej mi było wzrok oderwać. Zdawało mi się, że te blade usta mogłyby wypowiedzieć wiele słów boleści, że ciche cierpienie osiadło na tych rysach, że czytałem na nich dzieje sierocej doli znoszonej mężnie, bo wyglądała jak kwiat rzadki, wyhodowany bez słońca i światła, któremu dlatego zbywa na barwach żywych. I brała mnie szalona chęć wynieść ją na rękach z tego mroku i cienia na słoneczne promienie, i widzieć jakby krew krążyła w niej żywiej, rumieniła lice i alpejskie róże ust zamieniała w korale.
Wargi jej zadrgały, poruszyły się lekko i jakby spełniając myśl moją, rozkwitły gorącą barwą, zapewne pod wrażeniem snu jakiego. Była blizką obudzenia, nawet rączki wysunęły się z pod włosów i poruszyły ich jedwabne fale.
W tej chwili osa wleciała do altany, krętym lotem zbliżyła się do śpiącej i krążyła nad jej głową. Nie zważałem na to zapatrzony w jej rysach, które coraz wyraźniej wypowiadały mi tajemnice jej wewnętrznej istoty, tajemnice czyste, proste a bolesne, kiedy złośliwy owad brzęcząc na różowych siadł wargach. Pochyliłem się gwałtownie, jak gdybym uczuł na wła-