Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tak sądziłem przynajmniej w pierwszej chwili. Dopiero kiedy oczy moje przyzwyczaiły się do półcieniu, jaki tu panował, dojrzałem jakąś postać opuszczoną na brzozowej ławeczce, stojącej w jej głębi.
Postać była nieruchomą, zbliżyłem się na palcach, wstrzymując oddech i — zobaczyłem ją. A chociaż widywałem co dzień, w tej chwili, przysięgam, spojrzałem na nią po raz pierwszy, i zauważyłem po raz pierwszy. A mogłem przypatrzeć jej się dowoli, bo znużona skwarem dnia czy strudzeniem, spała z głową w tył pochyloną opartą na rękach zaplecionych.
W tym śnie spokojnym jak sen dziecka, było coś tak miękkiego, bezwiednie kształty jej ułożyły się w tak harmonijne linije, iż zatrzymałem się jakby przykuty. I wówczas to dostrzegłem tę niezmierną delikatność drobnych rysów, którym zielonawy cień liści nadawał barwę kości słoniowej, lub paryjskiego marmuru.
Jakby z paryjskiego marmuru były dłonie jej drobne, o giętkich palcach, z atłasowem dotknięciem i stalową siłą, które teraz lekko zaplecione przytrzymywały kaskady czarnych włosów spadające w lśniących zwojach na czoło, szyję i ramiona; grzebień utrzymujący ich bogactwo wypadł na ziemię i leżał tuż koło nóżek, które obułby bez trudności trzewiczek kopciuszka.
Sen jej był niby jak sen bez marzeń; z ust