Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i obnażał z purpurowych zasłon, jakiemi ją duma przyoblekła.
Nie mogłem znieść tego wzroku, buntowałem się przeciw niemu, przeciw wpływowi tego człowieka, który przygniatał mnie miarą swoją. I zawołałem tknięty przewrotną myślą:
— Łatwo tobie mówić to wszystko, tobie coś nie doznał nigdy gorzkiego uczucia zawodu, coś nie patrzył na to jak odwracały się od ciebie myśl i serce ukochanej, ty co możesz spokojnie płakać jej umarłej, i masz na pociechę wspomnienie szczęśliwe. Ale pomyśl tylko, gdyby ona powstała zmartwych z inną miłością w sercu. — Słowa te uderzyły bezmiłosiernie w jego boleść. A ja spoglądałem mu w twarz, jakbym chciał przy bladem świetle księżyca, którego sierp zamigotał na niebie rozdarłszy zasłonę chmur, wyczytać wrażenie jakie na nim uczyniły, chciałem rozkoszować się bólem jaki mu sprawiałem.
Wrażenie było wielkie, widziałem jak przebiegł go dreszcz od stóp do głowy; przez chwilę stał milczący, z czołem spuszczonem, z ramionami skrzyżowanemi na piersi, jakby chciał uspokoić uderzenia szalonego serca.
Z razu nie odrzekł mi nic, tylko szedł dalej ciężkim, powolnym krokiem. Sądziłem, że zapomniał nawet obecności mojej, że obraziłem go tak ciężko, iż miał tylko dla mnie milczenie pogardy.